sobota, 26 kwietnia 2014

Lwowskie magisterium

Nieraz niebagatelną rolę w życiu odgrywa przypadek. Czasem właśnie to zbieg okoliczności ma decydujący wpływ na to, co się dzieje, co się wybiera.

W maju, może w czerwcu 2007 roku, jednego gorącego dnia miałem iść z ekipą studencką na wagary. Zamiast na wykład z historii Europy Środkowo- Wschodniej zdecydowaliśmy się pojechać na łódzkie zdrowie. Odpocząć. Wygrzać się. Nabrać sił.

III rok studiów to był czas decyzji. Należało wybrać wówczas seminarium magisterskie na dwa ostatnie lata studiów. Pamiętam tylko, że bardzo chciałem pisać o wschodzie i szukałem tematu, który mógłbym w tych ramach zrealizować.

We wspomnianym wiosennym, gorącym dniu, perspektywa wypadu na zdrowie była pociągająca. Niemniej coś wyjątkowo nie dawało mi wówczas spokoju i w końcu poszedłem na ten wykład. Jak się okazało, nie bez celu.

Na koniec rozważań o historii Europy Środkowo-Wschodniej profesor Albin Głowacki prowadzący zajęcia powiedział, że zgłosił się do niego prezes łódzkiego oddziału Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich z prośbą, by zainteresował swoich studentów łódzkimi kresowiakami. Temat mnie zaintrygował, tuż po zajęciach podszedłem do profesora i zapytałem, o co chodzi. Ten mi odpowiedział, że o pamięć, o ocalenie pamięci o ludziach.

Odpowiedź ta, której najmniej się spodziewałam, zrobiła na mnie największe wrażenie. To jeden z tych momentów, gdzie człowiek uświadamia sobie, co tak naprawdę robi i jaki ma to sens.

Sensem pracy historyka jest pamięć. Ocalenie pamięci.

W każdym razie już wtedy wiedziałem, że spotkam się z prezesem Towarzystwa, emerytowanym profesorem Politechniki Łódzkiej, Bolesławem Bolanowskim.

Nasze pierwsze spotkanie odbyło się w kawiarni w Łódzkim Domu Kultury. Rozmowa rzeczowa i na temat. Po pewnym czasie były kolejne. I tak, nieco przypadkiem, zbiegami okoliczności, znalazłem temat mojej rozprawy magisterskiej 

Towarzystwo Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich w Łodzi w latach 1989–2009 oraz promotora tej pracy – profesora Albina Głowackiego.

Prace z Towarzystwem, o którym już wspominałem, rozpocząłem możliwie szybko, jeszcze w wakacje 2007 r. Zakupiłem leciwy dyktafon, na kasety i przystąpiłem do zbierania materiałów. A należało się spieszyć, bo czas ostateczny naglił. Większość Kresowiaków była już w wieku bardzo zaawansowanym.

Był to dla mnie czas wyjątkowy. Poznałam ludzi niezwykłych, bardzo serdecznych, niestety też, w wielu przypadkach – bardzo pokrzywdzonych przez los. Z większością przeprowadzałem wywiady. Zdobywałem zaufanie. Nieraz pokorniałem.

Z drugiej strony porządkowałem i archiwizowałem wszelkie dokumenty związane z działalnością Towarzystwa. Wiele mówiły o historii i poczynaniach Kresowiaków w Łodzi, budowały szkielet opowieści snutej przez nich, dopowiadały szczegóły, pamiętały to, co pamięci ludzkiej umykało.

Z tych prac wyłonił się obraz ciekawy. Dokumentujący drogi kresowiaków do Łodzi, ich tu przyjęcie po wojnie oraz formalną działalność po 1989 r. Z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że niektóre historie obroniłyby się jako pierwowzór do przyzwoitego scenariusza filmowego.

Życie to jednak nie film. W tym sensie, że były to historie prawdziwe.

To, co mnie urzekało, to siła. I radość życia ludzi, którzy w swoim czasie mieli pełne prawo stracić wszelką nadzieję. Było to na swój sposób zawstydzające. Nie wszyscy oczywiście, ale wielu z Kresowiaków przejawiało większą energię życiową, niż obecne zmęczone pokolenia. Kwestia doświadczeń? Typ człowieka z Kresów? Może olbrzymi dystans do trosk i błahostek. Nie wiem.

Pracę magisterską obroniłem w 2009 r. Szczęśliwy, tym bardziej że fakt ten zbiegł się z okrągłą 20. rocznicą działalności Towarzystwa. Po obronie na Uniwersytecie w ramach jubileuszu odbyła się uroczysta prezentacja pracy w ŁDK-u, gdzie Kresowiacy się spotykali. I spotykają – do dziś.

Obecnie przypada 25-lecie istnienia Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich w Łodzi. W marcu 1989 r. odbyło się pierwsze zebranie – założycielskie, 20 kwietnia organizacja została zarejestrowana w Urzędzie Miasta Łodzi, a 19 maja odbyło się walne zebranie. Mimo że czas tak szybko ucieka, to historia łódzkich kresowiaków jeszcze trwa.

Piszę o tym z tym większą radością, ponieważ z perspektywy tych 5 lat wyglądać to mogło przeróżnie.

Te 5 lat przemijania pokazało mi także, jak wielką wartość miały słowa profesora Albina Głowackiego wypowiedziane po pamiętnym wykładzie, że chodzi o pamięć. O ocalenie pamięci o ludziach.




odznaka Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo Wschodnich








Skrót mojej pracy magisterskiej ukazał się w Roczniku Łódzkim, t. 58, 2011, ss. 187-204. 

Więcej o łódzkich kresowiakach: www.lotmlikpw.strefa.pl


niedziela, 20 kwietnia 2014

Nowy rok

Nowy rok przypada dla mnie na wiosnę. Wówczas czuję, że coś minęło.
Że coś się zmieniło.
Dla mnie to bardziej pierwotne niż sylwestrowe obchody.

Co rok, o tej samej mniej więcej porze – wczesną wiosną - rozkłada się w okolicy wesołe miasteczko. Kilka maszyn – zabawek; z trzy pojazdy techniczne, tak stare, że niemalże wydają się pochodzić z innej epoki. Jeden z nich to przerobiony autobus marki jelcz, tego samego typu, co kiedyś, dawniej po Łodzi na nocnych liniach jeździł. A wcześniej i na dziennych też.

Pamiętam, jeszcze dwa lata temu karuzelę uświetniały lampy jarzeniowe. Sino-białe, ulokowane na podporach konstrukcji. Chyba z pięć ich było wokół. Na innych obiektach świeciło coś kolorowego. Pojedyncze żarówki.

Te światła na starych maszynach sprawiały po zmroku, że wszystko wyglądało niezwykle klimatycznie. Scenaria jak ze starszych filmów, w których nieprzypadkowo jest wesołe miasteczko, wokół którego wiele się dzieje. Obraz stawał się magiczny, mimo że tak naprawdę nic szczególnego tam nie bywało. Ani nie bywa.

Nie raz chciałem je obfotografować. Zwłaszcza po zmroku. W podstawówce zabrakło jednak aparatu. W liceum chęci. Później zapału. A powoli, zabraknie pewnie i maszyn.

To wesołe miasteczko to nic wielkiego. Po prostu pamiętam je od lat. No i zazwyczaj pojawia się, gdy przychodzi mój nowy rok.

Mój nowy rok to czasem i Wielkanoc.
Z Wielkanocą bywało różnie. Był i czas nudy, i zabawy. Ogniska i odpoczynku.
Teraz jest chyba czas refleksji i myśli.

Nigdy nie potrafiłem się cieszyć chrześcijanką radością, jaką te święta niosą, choć radość jest treścią tych dni. Czy do radości one zmierzają. Idea Wielkanocy wydaje się oczywista. To też dla mnie jednak najbardziej skomplikowane ze świąt, dokładnie tak samo skomplikowane, jak fundamenty chrześcijaństwa. Bo pojąć to wszystko i przyjąć na wiarę ten głęboki sens jest bardzo trudno. Cierpienie, ofiara, zbawienie. Raz na zawsze za wszystkich. Może nie o pojmowanie się tu rozchodzi. Bardziej pewnie o wielką wiarę.

Od kilku lat w tym okresie lub poprzedzającym oglądam z jeden, dwa, może więcej odcinków Dekalogu. Nigdy nie pamiętam później dokładnie tych filmów. Nie opowiem po dłuższym czasie fabuły ze szczegółami. Zresztą, szczegóły w tych obrazach są nieprzypadkowe. Zmieniają wszystko. Niosą wielką siłę, ładunek emocjonalny, wyjaśniają wiele. Lub zamykają myśl. Z nimi jest trochę jak z wiarą. Trzeba umieć patrzeć. Część jest oczywistych. Część do uchwycenia po latach. Często, to zwykłe słowa. Jak krótkie "tak, wiem" Aleksandra Bardiniego na koniec Dekalogu drugiego. Dwa słowa.

Wielkanoc minie. I miasteczko odjedzie. Dla mnie pozostanie jednak nowy rok. Może inny, niż wszystkie. Może z wielką mocą.




Nowy rok





 







Łukasz Orzechowski 




wtorek, 15 kwietnia 2014

Imperium Putina

Zastanawiam się nie raz, co tworzy imperia. Siła militarna? Moment dziejowy? Czy może silna gospodarka?

Imperia, wg mnie tworzy właśnie moment dziejowy. I wyczucie. Wyczucie chwili. Czy może, wyczucie przeciwnika, jego słabości lub gotowości.

Rok 2013 przejdzie do historii jako początek nowego etapu. Zamieszanie na Ukrainie, według mnie sprawnie inspirowane i kontrolowane przez Rosję dało pretekst wielu zmianom. Putin, niemalże jak w zegarku, przeprowadził operację militarno-dyplomatyczną. Militarną, bo z użyciem wojska, dyplomatyczną – piekielnie skuteczną, bo nikt teraz nie dyskutuje nad Krymem, a i zdania w sprawie wschodniej Ukrainy są podzielone. USA co raz bardziej skłonne wydają się być do podjęcia rozmów z Rosją w duchu rozważań nad federalizacją państwa ukraińskiego.
 

Jeśli Rosja nie przyłączy tych ziem siłą teraz, to dokona tego za rok, dwa, trzy lata sposobem krymskim, odrywając wschodnie już wtedy republiki. Albo utworzy folwark dla Janukowycza. Tymczasowy folwark.

Czyżby praktyczny wariant polityki faktów dokonanych? Jak najbardziej praktyczny.
 

Czy Rosja jest tak silna, by wstać i ot tak zacząć rozdawać karty? Nie jest.

To bankrut. Gospodarczy, społeczny, w pewnym sensie i cywilizacyjny. Na tym tle jedynie militarnie wygląda zdecydowanie lepiej, choć jakby poskrobać i ocenić podstawowe struktury, to ten kolos runąłby jak nic. Jak długi. 

Co zatem sprawia, że Rosja rozdaje jednak karty? Gracz. I to bardzo wytrawny gracz. Władimir Putin nie tylko ma wyczucie momentu. Nie tylko potrafi go sprowokować. Potrafi go przede wszystkim wykorzystać. 

Europa/Zachód są słabe, jak nigdy. Miałke i rozlazłe. Nawet wielkie Stany Zjednoczone Ameryki nie przejawiają specjalnej aktywności, odnosząc to, co czynią, do ich potencjału i możliwości. Są raczej zmęczone kryzysem gospodarczym, wojną z terroryzmem i aktywnością Chin, czy niedużej, choć szalonej, Korei Płn. Czy Bliskim Wschodem.

Świat zachodni zaś wychodzi z kryzysu gospodarczego. I to poczyna sobie za sukces. Starczy wysiłku.

Jest jeszcze jeden niuans, który na tym tle winduje Rosję. Choć jest ona chwiejna, niestabilna, biedna, tylko militarnie mocniejsza, ma siłę. Siłę w narodzie. Oczywiście, są tego różne powody. Jest i propaganda. Jest i mentalność zamierzchła. Szopki Pr-owe Putina też są. Niemniej, są pewne zasady, przywiązanie do narodu, religii, tożsamości, duma z państwa, ogólnie – zasady.

Imperia, widać, mają głębsze korzenie.

Wydawać by się mogło, że człowiek zachodu miał wszelkie warunki, by się rozwijać, intelektualnie, mentalnie, kulturowo, czy społecznie. I tak na pewno się dzieje w wielu przypadkach. Ale nie wszystkich. Europa traci powoli swoje zasady, te same, które w Rosji mają się nieźle. Ideologicznie się kończy. Narodowościowo – traci spójność. W Europie nie doczekamy się takiego entuzjazmu i zaangażowania społecznego w żadnej sprawie jak na Majdanie.

Na starym kontynencie zapanować kiedyś może ideologiczna pustka, którą być może wypełni jakieś nowe imperium. Na ten moment zaś Rosja czując i wykorzystując moment dziejowy, buduje własne. Na razie bardzo sprawnie. 





Imperium Putina






Łukasz Orzechowski 

środa, 2 kwietnia 2014

Ukraina, jaką pamiętam

Tytuł tego posta jest nieco na wyrost. Bo będzie i o Ukrainie. Ale i o Rumunii. Wreszcie też, nie będzie wszystkiego, co pamiętam. Ale sporo. Całkiem sporo. 
Tekst jest stary. Oczytany w wspominkowych chwilach. Jednak trafnie zarysowuje mój sentyment do Ukrainy. Przywołuje mit. I nawiązuje do Krymu, o którym wspominałem niedawno. Świeży – epilog (II)
Zaczynamy:) 

EPIZOD I – czyli o dzień za późno

Wyjechać mieliśmy 31 sierpnia. Wszystko było na ten dzień już zaplanowane, pociąg sprawdzony, droga do Lwowa obcykana. Po prostu wszystko OK. Niestety, z przyczyn niezależnych od nas wyjechaliśmy 1 września. O dzień za późno, jak się okazało. Przyczyna prosta – 31 sierpnia jeżdżą jeszcze pociągi wakacyjne, 1 września już nie. W związku z tym późnym popołudniem 1 września zorientowaliśmy się, ze nasz pociąg, z jedną tylko przesiadką, nie przyjedzie. Cóż, znaleźliśmy inny, trzy przesiadki i o dłuższa trasa. Ale co począć, pojechaliśmy.

Dwa z trzech naszych pociągów jechały do Karpacza i Zakopca. W związku z tym były niemiłosiernie zatłoczone, wiadomo, nasz studencki wrzesień w formie.

Przesiadaliśmy się w Częstochowie. Tam wysiadła z nami uciekinierka z domu, szesnastoletnia Eliza. Wracała właśnie do siebie. Nieco zmęczona, chyba trochę przyćpana, opowiadała nam o sobie. Bystre dziewczę, chyba z problemami. Taki nasz standard mały. Podsumowując swą opowieść dopytywała – Na chuj mi to było? Mądre słowa, my, później, w chwilach zwątpienia, często wracaliśmy do tych słów właśnie. Na chuj nam to było..?

Mała zaczekała z nami na nasz pociąg, każdy polazł w swoją stronę, w swoje sprawy.

Po dwóch przesiadkach w końcu Przemyśl – „polski Lwów”. Jaka ironia tak pisać, jakby ukraiński polskim też nie był. Przemyśl wita architekturą ciekawą, spiczaste kamienice, twarde i srogie oficyny, pod niebem kopuły i krzyże przypominają o Boga, jego obecności i ludzkiej słabości. Bruk się uśmiecha, albo strzela głupie miny. Miasto żyje, tym naszym wschodem stęsknionym.

Stąd busik do Medyki, na granicy szybka przeprawka, przepiękna celniczka – Lilianna – i już niedaleko – nasz Lwów.


EPIZOD II – „Sasza” i Ilia

Pierwsi naganiacze tuż za granicą oferują transport do Lwowa. Padają ceny – 120 złotych, 30 złotych. Absurd! My znaleźliśmy taki za 10. Można i taniej, ale za to w ciasnej maszrucie, powolnej bardzo.

Jedziemy. W busiku – Volkswagen—zagaduje facet. Nie znamy imienia, niech to będzie Sasza, dlatego w cudzysłowie. Opowiada, opowiada o Ukrainie. Słowa mafia odmieniane w każdym przypadku i czasie. Strach tam żyć, Życie ludzkie gówno warte, korupcja, największa wśród policji! Szasza często powtarzał słowo Ukrajina – z dumą i wyrzutem, z dumą za swój kraj, z wyrzutem za syf, który go gnębi. W oczach Szaszy szaleństwo, nam, zachodnim Słowianom, obce niestety. Taki Bohun po prostu.

Zapytujemy o dolara – cóż to jest? Tylko waluta?

Nie, dolar, to dooolar, powtarzany z błyskiem w oku przez Sasze. To nie tylko pieniądz, to symbol, wartość, absolut mały w swej treści. Dooolar…

W pewnym momencie bus zjeżdża na polną drogę. Zastanowienie – co dalej? Wywiozą nas? Okradną? Nie. Okazało się, że Ukraińcy budując drogę ze Lwowa do Medyki rozpoczęli manewr z obu stron właśnie. I im się nie zeszły. Należy zatem zjechać z drogi, gdy ta niespodziewanie się kończy i wjechać na drugą nitkę. Problem w tym, ze trasa kończy się za zakrętem, niespodziewanie. Sasza opowiadał, ze wielu ludzi już tam zginęło rozbijając się zupełnie niespodziewanie.

Przejeżdżając koło rynku Sasza pokazał nam policjantów, którzy zgarniali haracz od tamtejszych handlarzy.

We Lwowie pożegnaliśmy się z Saszą. Stwierdził, że nie damy sobie rady.

W kasie na dworcu głównym we Lwowie zakupiliśmy sobie bilety do Czerniowiec, na platzcarte, czyli wspólne ze wszystkimi kuszetki. Pociąg odjeżdżał wieczorem. Do tego momentu mięliśmy czas, gdy ponownie pochodzić po Lwowie.

Chodzenie po Lwowie jest przyjemne, chociaż to nie oddaje istoty rzeczy. Jest w tym coś irracjonalnego. Klimat miasta jest niesamowity. Ukraiński żywioł w polskich ścianach. Promenada przed Teatrem Wielkim tętni życiem. Jak wszystko tam zresztą.

Wieczorem wsiadamy do pociągu. Krótkie męskie rozmowy, alkohol i sen.

Nad ranem dojeżdżamy do Czerniowiec. Tu łapiemy taksówę, za parę dolarów, do granicy ukraińsko-rumuńskiej w Porubne-Siret. Wiezie nas Ilia, swoja starą Ładą (1500). Strach z początku wsiadać. Jak się okazuje, auto ma silnik od BMW, zapiepsza, jak szalona. Na skrzyżowaniach wszystkie pojazdy wyprzedzaliśmy. Ilia, starszy, siwy już człowiek, obracał się tylko z satysfakcją i śmiał. Zdziwienie właścicieli przeróżnych, niezłych fur musiało być spore. A nasze jeszcze większe, gdy bez problemy zamknął zegar mknąć w rumuńską stronę. O tym za chwilę.

Ilia także odmieniał słowo mafia przez wszystkie przypadki. Poopowiadał też trochę, jak się żyje na Ukrainie. No i prezentował możliwości swojej Łady (co najmniej dwudziestoletniej). Do 140 km (tyle miał licznik) na godzinę rozpędzała się w moment. A mogła i jechać szybciej, tyle, że mundurowych na drodze było dość pełno.

Na granicy Ilia „posadził” nas w rumuńskim samochodzie, po około godzinie jazdy byliśmy już w Suczawie.


EPIZOD III – Prysznic w cenie

Suczawa to miasto wypadowe na dalszą część Rumunii, kraju, który początkowo robi dobre wrażenie. Sama nie zachwyca. Choć i ma swój koloryt. Pełno tam Ukraińców, chyba nieco Węgrów i Romów. Ci ostatni zupełnie nam obcy, fascynowali kolorytem, wzbudzali i niepokój.

Romowie rzucają się w oczy, romska mama idąc ulicą ciągnie za sobą romski ogonek pociech, które słowo „daj” znają chyba w każdym języku. Nie raz widzieliśmy, jak taka gromadka na dworcach obskakiwała wszystkie kąty i szła dalej. Zarabiać.
Są i romscy panowie, z posępnym wzrokiem. Są wreszcie i romskie wróżki.

Tuż po przyjeździe do Suczawy zaczepiła Maćka taka jedna wróżka właśnie. Proponowała obrazek. Gdy odmówił, wyrwała mu włos i sobie znany rytuał odprawiła.

Trudno mi ich generalizować, niemniej na Romów patrzyłem zawsze z trwogą. Z trwogą o nas.

Niezwłocznie po dojechaniu do Suczawy złapaliśmy transport do jednej z okolicznych miejscowości, do Gura Humoruluii, otoczonej monastyrami.

Podjechaliśmy kawałek busikiem, dalej na pieszo po wioskach. Wspaniałe były te wioski. Konie z wozami, ludzie ciekawi, wąskie uliczki, co ciekawe, wszyscy ubrani w ludowe, tradycyjne stroje. Nie komercyjnie, tak po prostu, na co dzień, tak po prostu chodzą.

Monastyr – uduchowione miejsce. W spokoju zwiedziliśmy ten niedostępny u nas obszar kultu. Po prostu spokój. I cisza. Dalej znaleźliśmy sobie nocleg. Rozbiliśmy za niewielką kwotę namiot przy jednym z wielu gospodarstw. Właścicielka mówiła średnio po angielsku, niemniej co do większości spraw udało się dogadać. Jednak z jedną był problem. Udostępniła nam prysznic. Chcieliśmy się zapytać, czy w chwili, w której chcielibyśmy z niego skorzystać, powinniśmy się kogoś zapytać o pozwolenie. Na najróżniejsze sposoby usiłowaliśmy uzyskać odpowiedź na to pytanie. Niestety, nasza gospodyni (zresztą dziwne słowo dla niej, raczej młoda jeszcze była) nie potrafiła nas zrozumieć. W końcu zrozumiała, że pytamy o to, czy pójdzie z nami pod prysznic. I chyba też nie od razu, bo się na to zgodziła, podkreślając, ze to w cenie. Później dopiero przyprowadziła swoje córki, by te wyjaśniły sprawę w prysznicem.

Co ciekawe, nasza gospodyni znała już wcześniej kilku Polaków. Potrafiła powiedzieć dzień dobry i żubrówka.

EPIZOD IV – Dziki sen


Z okolic Gura Humorluli ruszyliśmy w Rumunię dalej, dzikimi szlakami. Transport – zabawny. Stare autobusy, jak z przed epoki, z klimatem, zapachem rozgrzanej dermy i przewiewem z niedomykających się drzwi i okien. Nie za szybko oczywiście, ale wiadomo, fajnie. Współpasażerowie tutejsi, brodaci, w kapeluszach schowani, dziwni, nieco zaskoczenie obecnością Polaków na ich ziemi. Autobus nawet na dłuższą chwilę zaniemógł, na tyle długą i pewnie na tyle poważną, że Rumuni zdążyli wypalić niejednego papierosa dyskutując pewnie, co dalej.

Dojechaliśmy do Pietra Noetz, dalej, pociągiem, już przez same góry, wraz z wspaniałymi widokami, które podziwialiśmy siedząc przy otwartych drzwiach pociągu właśnie. W górach jest moc, zawsze to powtarzam. Maciek podziwiając widoki słusznie zauważył, że właśnie na ten chuj nam to było. Dojechaliśmy do miejscowości Bicaz, położonej wśród gór i lasów. Stąd na pieszo kawałek i noc. Sen w lesie, na dziko, z małą ilością jedzenia. Tu należy zastrzec, ze nasza dieta opierała się głownie na dziwnych puszkach mięsnych spożywanych z dużą ilością (przewagą) chleba. Co ciekawe, rozbiliśmy się tuż pod linią kolejową, której nie widzieliśmy wcale, bo ciemno było. W związku z tym w środku nocy pociągi jeździły nad nami. Co ciekawe też, byliśmy tak zmęczeni, że nie budziliśmy się za bardzo.

EPIZOD V – Na południe

Wyruszyliśmy w głąb Rumunii, na południe. Mijaliśmy przepiękny kanion w Lacul Rosu, jeden z najwyższych w Europie, ponoć wyższy jest tylko we Francji. I znowu natura zachwycała i wzbudzała trwogę. Po drodze mijaliśmy wozy konne, jakich na Rumunii wiele, bardzo wiele. Dotarliśmy do miasta Braszów – spore miasto w Rumunii. Olśniewające, taki jakby nasz Kraków. W centrum stare, świetnie zachowane miasto – gotyk – zachowany już od XIV/XV wieku. Przepiękne, klimatyczne uliczki, pomarańczowe od dachówek dachy, dzwon w tle godzinę spokojnie ogłaszający, dawał poczucie, że czas nie ponagla, ze nie trzeba się spieszyć.

Gdy wysiedliśmy, około 21, w sumie centrum miasta, zrobiło nam się nieswojo. Kiepski przewodnik Pascala co prawda wskazywał miejsca noclegowe, ale jakoś nas to nie uspakajało.

Na ulicy zaczepiłem dziewczynę, co by pomogła nam się zorientować, co i jak. Okazało się szczęśliwie, że jest właścicielką hostelu. Co więcej, jak się później okazało, za dość niską cenę zgodziła się nas przenocować.
Pewnie oczami wyobraźni widziała, jak gdzieś w zaułku źli ludzie nas okradają.

Zatrzymaliśmy się więc w hostelu, łatwiej tam i o towarzystwo ciekawych ludzi, niż w prywatnych kwaterach, gdzie często prócz gospodarzy nikogo nie ma.

Nocowaliśmy z ludźmi z Finlandii, Hiszpanii, Włoch i Polski.
Było śmiesznie i straszno.

Dwie Włoszki, zamieszkujące z nami na piętrze, początkowo były przerażone obecnością 5 Finów, którzy raczej pili. Później dwóch Polaków, ja i Maciek dostarczyliśmy obaw jeszcze. Następnego dnia wprowadziło się jeszcze 4 Polaków. Uknuliśmy nawet taki dowcip, w imieniu Włoszek:

– Co jest gorsze od 5 Finów i 2 Polaków?

– 5 Finów i 6 Polaków

W sumie nie było tak źle, Finowie chyba byli mniej przyjemni.

Z Braszowa wypadaliśmy do pobliskich miast i wsi, gór i lasów, zamków i zamczysków. Więc i to było w jakiś sposób przyjemne i dzikie, mimo, ze miastowe niby.
W Braszowie też życie nocne kwitło. Pierwszego dnia na mieście poznaliśmy tutejszego studenta, Stepana, który oprowadził nas po knajpach, pokazał ludzi.

Innym razem poznaliśmy studentów z Holandii, z którymi też nie jedno piwo wypiliśmy. Do każdego toastu mieli przyśpiewkę. Nam ich zabrakło. W końcu, wychodząc z założenia, że i tak naszego języka nie znają, zaśpiewaliśmy im kolędę – Przybieżeli do Betlejem…. Jako, że skoczne i z przytupem, miło to przyjęli. Ale nakombinować się było trzeba. Wyszliśmy z knajpy, pożegnaliśmy się, każdy poszedł w swoją stronę.

Rozmawiając z ludźmi, poznaliśmy wiele patentów na podróże po świecie. Opowiadali, gdzie byli, jak tam dotarli, innymi słowy, inspirowali do nowych podróży, do życia.

Innym ciekawym zjawiskiem w Rumunii jest oferta kulturalna. Jest, gdzie chodzić. Co lepsze, stereotypowo biedna Rumunia sprzyja studentom, i to wszystkim! Za okazaniem legitymacji prawie do każdego muzeum wchodziliśmy z 1 banię, czyli za symboliczną naszą złotówkę! Normalna cena – około 10 bani.

Wrażenie zrobiło na nas muzeum zasłużonej dla państwowości rumuńskiej, kultury, rodziny Mureşan. Osoba opiekująca się zbiorami, potomek tego zacnego rodu, z pasją wszystko nam opisywała. I okazało się, ze nie było ważne, że nas przewodnik znał rumuński, francuski, serbski, a my naszą mowę i inglisza. Bardzo dużo zrozumieliśmy.Bo on chciał mówić. A my chcieliśmy słuchać.

Minusem miasta, nie tylko zresztą samego Braszowa, są wszechobecni żebrzący Cygani. Owszem, mają w sobie jakiś koloryt, ale…

W Braszowie także zdarzył mi się ciekawy wypadek. Spadłem z piętrowego łóżka. Szczęśliwie, mimo że wyglądałem fatalnie, nic się poważnego nie stało. Akurat rzecz działa się w dniu wyjazdu z Braszowa do Busteni. Nasza gospodyni, Flavia, przerażona, dopytywała rano, co się stało. A ja jej, że z łóżka spadłem, że zapomniałem, że śpię na górze, a budzik w telefonie (na dole) dzwonił. Po czym dopytuje, co dzisiaj będziemy czynić. Ja jej, że idziemy na dworzec. Pyta dalej – gdzie jedziesz? A ja, że nie pamiętam…
Nieco wystraszona, zapytała, czy wszystko OK. i czy wiem, gdzie jadę. Ja, że tak, wszystko OK, ale że nie pamiętam, gdzie jadę.
Biedna, uznała, że coś mi się stało. A ja po prostu nie miałem pamięci do tych wszystkich rumuńskich nazw miejscowości.

EPIZOD VI – Mama Ukraina

Po jakimś czasie należało zacząć wracać do domu (trzy dni podróży!). Tym razem porwaliśmy się na długą podróż pociągiem, ponownie do Suczawy, skąd mięliśmy autobus na Ukrainę. I tu niespodzianka, bo okazało się, ze przestał kursować. Zupełnie niespodziewanie, z dnia na dzień. Zrobiło się nieciekawie, kasy rumuńskiej mieliśmy tyle, co na autobus. A innego transportu nie było!

Na dworcu poznaliśmy dwie Polski, studentki, Agatę i Zuzkę, także jadące na Ukrainę, czyli w tej samej sytuacji były, co my. Zawsze raźniej, w cztery osoby coś kombinować. Gdy cztery osoby nie mają nic, to nawet z tego niczego coś się uzbiera.

I tak, jako, ze byliśmy bardzo głodni, to wspólnie mieliśmy suchy chleb i makaron z zupki chińskiej. Innymi słowy, nasza wspólna solidarność. Bo nawet spanie w czwórkę bezpieczniejsze jest, niż w dwójkę. I w ogóle, lepiej.

Na dworcu naszą czwórkę dostrzegła Ukrainka, zupełnie przypadkiem nas spotkała. Typ takiej dużej baby, cyc wystawny, cała w złocie, w średnim wieku. Obiecała nam pomóc w podróży na Ukrainę. Zabrała nas na parking pełen taksówkarzy. Ci rzucili się na nas, jak sepy jakieś, żądając olbrzymich pieniędzy za transport. Jak ona ich opiepszyła, jak na krzyczała na nich w naszej obronie… Później dodała tylko, że jesteśmy dzieci (na Ukrainie młodzi ludzie to zawsze dzieci, nawet w naszym wieku) – turyści z Polski i ona nas tam nie zostawi samych, żebyśmy ba ławkach spać mieli w nocy. Wzruszyło nas to jej zaangażowanie, a najbardziej, gdy dodała, że mamy nie siedzieć na betonie, bo to niezdrowo. „Mama Ukraina”

Jeśli anioły istnieją, to tak wyglądają. Dokładnie tak, jak nasza Ukrainka. Dobroć w oczach, ciepło w duszy.

W końcu załatwiła nam transport za śmieszne pieniądze. Na Ukrainę zabrali nas przemytnicy. Wpierw pojechaliśmy z nimi do jakiegoś domu, gdzie wyładowali z samochodu przemycane na Rumunię papierosy, później już na Ukrainę. Nasza „ukraińska mama” dbała o nas do samego końca. Wzruszyło nas to jej zaangażowanie, bezinteresowność. Boże, wzruszyło nas jej szczere człowieczeństwo.

W czasie drogi zaśpiewała nam kilka ruskich pieśni, było pięknie. Na imię było jej Katiusza.

Dojechaliśmy do Czerniowiec, skąd mieliśmy pociąg do Lwowa. Na drogę dała nam jabłka. Akurat to miała.

EPIZOD VII – Areszt

Cała nasza czwórka dojechała do Lwowa. Tu spotkane dziewczyny miały namiar na tani, robotniczy hotel kolejarski, w którym zamieszkaliśmy na jedną noc w niezbyt komfortowej, ale taniej czwórce, czyli w pokoju czteroosobowym.

Rano w hotelu Maciek powiedział, że mamy tylko chleb. Cóż za odmiana, dzień wcześniej mieliśmy aż chleb. Język jest mądry w swych frazesach.

Zwiedzaliśmy wspólnie miasto, za marne pieniądze organizowaliśmy sobie jedzenie, piliśmy piwo, które na Ukrainie jest tanie, słabe i smaczne i które też można spożywać w miejscu publicznym.

Nasze dwie nowe koleżanki, z wykształcenia prawie magisterki kulturoznawstwa, okazały się być bardzo wdzięczne do rozmów. Interesujące w środku, zupełnie nie czarno-białe, nieprzewidywalne, z własną historią. Zresztą, w ogóle okazały się być fajne, nasza krew, nasze rodzime sabaćki.

Gdy nastał zmierzch, poszliśmy zwiedzić miasto i nocą.
Udało się tych i owych zagadać, to i owo odwiedzić.

Niestety, Maćka zgarnęła ukraińska policja, łasa na łapówki. Oddawał mocz w parku, jak wielu innych ludzi, chodzących w nocy po Lwowie. Oczywiście tym innym nawet słowa nie powiedzieli. Jakby chociaż jakieś toalety mieli… Niestety, policja zabrała tylko jego i żądała kaski. Na początku 150 hrywien. Dodajmy, to nie był mandat. Raczej wykupne.

Kolegę zamknęli w areszcie. Cena wzrosła do 45 dolarów! Absurd.

I tu ponownie okazało się, jak wspaniali są Ukraińcy. Otóż gdy przechodzący w nocy ludzie koło komisariatu widzieli naszą trójkę pod aresztem, mnie i dwie koleżanki, to dopytywali, poco my tam, dlaczego stoimy. Po naszych wyjaśnieniach wszyscy chcieli nam pomóc. Trzy osoby nawet zrobiły zrzutę na łapówkę! I to nie małą, 300 hrywuien. Chcieli dać 300 hr, ot tak, byle tylko naszego kolegę wydostać. Ten jednak zażądał, słusznie zresztą, spotkania z konsulem i policja bała się wziąć już w łapę.

Robiło się nerwowo. Mieliśmy wizę tranzytową, czas mijał, po przekroczeniu terminu wyjazdu multum problemów na granicy z opuszczeniem kraju.

W każdym razie każdy przechodzący Ukraincy zatrzymywali się, dopytywali, a gdy już wyjaśniliśmy, co się dzieje, to próbowali pomóc. Ile to osób pukało do drzwi komisariatu i podając się za kolegę Maćka dopytywało, co i dlaczego z nim, Wzruszające.

Pomogło w tym sensie, że policja czuła na sobie presje, przekonana była, że w sprawie tego wszystkiego zrobimy wszystko.

Ponadto, pod komisariatem zrobiła się impreza. Częstowano nas alkoholem, papierosami, taka wschodnia, solidarna mentalność.

O czwartej zawinęliśmy się do domu, by o 8 wrócić i truć im dalej, Wypuścili go w końcu, bez łapówy, ze strachem, bo głośno między sobą mówiliśmy, że idziemy do konsula. Zresztą, dziewczyny na mieście już szukały konsulatu i okazało się, że naprawdę niewiele brakowało, by sprawa przybrała groźniejszy obrót. Maciek podpisał tylko oświadczenie, że nie ma pretensji w związku z parą godzinnym przetrzymaniem w areszcie.

Resztę dnia spędziliśmy na mieście rozmawiając o wydarzeniach dnia poprzedniego. Wczesnym popołudniem ruszyliśmy do Polski. Wyjazd pokazał, cóż znaczy przypadek. I szczęście.

W pociągu towarzyszył nam Grechuta i jego dni, których nie znamy. W tym powrocie było coś romantycznego….

Epilog


Rok po wróciliśmy na Ukrainę. Akurat szukaliśmy odpoczynku w Bieszczadach, a że to o rzut butelką od Lwowa, to podjechaliśmy.

Na granicy nie było tym razem pięknej Liliany, był za to celnik, obleśny. Co gorsza Maciek gdy celnik pytał, do którego miasta jedziemy, nie zrozumiał. A w sumie zrozumiał, że celnik pyta, kiedy wyjeżdżamy i z pełnym przekonaniem na katoryj gorod odpowiadał, że do poniedziałku. Uratowałem sytuację. Zamieszkaliśmy w tym samym hotelu robotniczym, w jeszcze tańszym standardzie, niż rok temu (okazało się, że nocujemy z kibolami drużyny przyjezdnej, która grała mecz z Karpatami Lwów – ukraiński akcent przy dobry wieczór opanowałem do perfekcji).


Ale czy coś się zmieniło? Niewiele, jakieś remonty fasadowe pod euro2012, nowa falista droga, kampania wyborcza, może ludzie zubożeli. Jeśli hrywna nie zleciała już nawet na łeb, to na pewno na szyję. No i wprowadzono zakaz picia alkoholu w przestrzeni publicznej. O tym akurat poinformował nas patrol policji, gdy popijaliśmy złoty trunek na promenadzie. Wyjaśnili, że już nie wolno, zapytali tylko, czy nie zaskoczyło nas, że nie widzieliśmy kogoś, kto by też pił. Maciek przytomnie powiedział, że myśleliśmy, że nikt nie pije, bo jest chłodno. Ci zrozumieli, że my piliśmy, bo jest zimno. Zalecili na tę okoliczność goriczkę, czyli naszą wódeczkę.

Rok wcześniej pewnie byśmy sypali dolarami, a na pewno by nas zgarnęli. A może trafiliśmy na dobrych ludzi?

Taka właśnie jest Ukrajina, nic pewnego, wiele rzeczy zaskakuje i kontrastuje. Ukrainę można porównać do toalety w centrum Lwowa… I nie w sensie pejoratywnym, ale pewnego procesu, który tam się odbywa. Otóż…

Robi się do dziury, ale w porcelanie. Myje się ręce w zimnej wodzie, ale suszy w suszarce na fotokomórkę. I na dobrą sprawę nie dowierzasz w to, co widzisz. Wschód z zachodem, tam się spotyka.

Taka jest właśnie Ukraina, taki jest ten nasz wschód stęskniony.


Epilog II

Obecna sytuacja na Ukrainie zastanawia. Czy Ukraina będzie? Jaka będzie? Gdzie będzie?
To specyficzny kraj. Pisałem o tym tu. I tu.
Lubię jednak ten kraj.
Z całego zamieszania wokół Ukrainy wyłania się obraz przez lata skrywany.

Państwo się chwieje. Zawsze się chwiało. Takie pozszywane. Różnorodne. Za różnorodne może...
Państwo kontrastów. Jak ta toaleta we Lwowie.

Wreszcie państwo, które nie załatwiło swoich historycznych spraw. Czy nie rozpoczęło załatwiania tegoż. Kwestia nacjonalizmu. Zamiatana przez laty pod oficjalny dywan, właściwie, wprost tolerowana. Jest teraz argumentem dla Rosji i dla dużej części społeczeństwa ukraińskiego.

Z jednej strony nie mam ochoty tam jechać, bo wiem, że to już zupełnie inny kraj. Umarł pewien mit. Coś pękło. Choć i w bólach coś się narodziło. A co, czas pokaże. To już druga strona medalu. Ta, która pociąga. Za która za jakiś czas najpewniej podążę.





 Ukraina, jaką pamiętam








Łukasz Orzechowski 


wtorek, 1 kwietnia 2014

Podwórka Piotrkowskiej

Serdecznie polecam
spotkanie organizowane przez zaprzyjaźnioną

Księgarnię PWN w Łodzi

przy ulicy Więckowskiego 13
z serii Zapomniana Łódź

pt.: Podwórka Piotrkowskiej

Rzecz odbywa się
3 kwietnia 2014 r.
o godz. 18:00
i naprawdę warto podejść :)

Prowadzenie Joanna Orzechowska 




Podwórka Piotrkowskiej








Łukasz Orzechowski 

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...