niedziela, 1 listopada 2015

98

Są czasem takie wydarzenia, które aż kuszą, prowokują do wspomnień.

Lubię wspominać, nie lubię żałować. Choć czasem wspominam z żalem. Lub sentymentem.
Jak wesołe miasteczko, co zawsze, w rok w rok rozbija się na moim osiedlu, jak neonową parę z Centralu, która wraz z Jeanem Michelem Jarem miała w sobie coś niepokojącego, jak wreszcie - bardzo świeży temat - linię autobusową numer 98, która własnie zakończyła swój ostatni kurs w takim kształcie, jaki działał (z grubsza) przez ostatnie ćwierćwiecze. 

Gdy wiele lat temu, (25 jakieś!) wprowadzałem się na Olechów, to przypominało to podbój ziemi. niczyjej. Zasiedlanie pierwszych bloków miało w sobie coś magicznego - wyobrażałem sobie, że kolonizujemy nowy świat, że z czasem wszystko spięknieje, dobuduje się, ale że to my - pionierzy - jesteśmy wyjątkowi. Że przed nami wiele zasług.

Jako dzieciak mogłem tak myśleć. Pierwszy raz widziałem mój blok jeszcze przed oddaniem go do użytkowania - tylko z zewnątrz - klatki schodowe były na krzyż zabite dechami, zaś swoje przyszłe "M" podziwiało się po prostu z poziomu kałuży. Osiedle z tamtych czasów w przenośni i w praktyce było w proszku. Kojarzę dobrze te nowe, zapylone mieszkania, charakterystyczny zapach niedawno otynkowanych/wybielonych ścian, pierwsze kąpiele w łazienkach z bieżącą ciepłą wodą, gdy już było można do mieszkań wejść oraz wszechobecne wykopy i hałdy ziemi. I olbrzymie kałuże błotno-piaskowe.
No i żurawie. Żurawie też były i sunęły po specjalnie dla nich zrobionych szynach. I były takie - betonowe ringi - dużo ich wszędzie było.

Tak - byliśmy pionierami tej ziemi.

Jednymi z wielu. Na Olechów przeprowadziliśmy się z Targowej. Jeśli szukać wspólnych mianowników z słynną filmówką (nazwa ponoć źle w środowisku odbierana), to mógłbym powiedzieć tylko, że B. Linda się mylił - tam oprócz meneli było trochę cwaniaków, panów z wąsem, ludu pracującego i szczęśliwych ludzi. A poza tym - vis-a-vis mojego mieszkania był Motozbyt, zaś przez bramę naszą prowadziła droga do fabryki zabawek.
Nie do końca rozumiałem, jako młody chłopiec, po co to miejsce należało opuszczać - zabawki tuż, auta tuż, w pobliży przyfabryczny park.- wszystko, co potrzeba, było.

Do nowego "M" jechało się strasznie długo.
Z początku - linią 82, która kursowała przedziwnie. Kołowała bardzo, kręciła się, aż mnie męczyło (dobrze to pamiętam), by wreszcie wjechać w osiedle doby pionierskiej. Na tej trasie osiągi wykręcały Jelcze. Ikarusów nie pamiętam. A przynajmniej nie kojarzę.
82 jeździło nieczęsto.

Za to często woziło się to i owo w świeże cztery kąty. A to szafkę było trzeba przewieźć. Coś pod remont skołować. Albo inne takie fanty zwieźć z miasta. Czy wreszcie - przez pierwszy czas - pojechać na Widzew Wschód po chleb i mleko. Bo na Olechowie tego z początku nie było.
Już wówczas obiecano nam tramwaje. Za rok. Może dwa. Góra pięć.

W czasach pionierskich liczył się czas. 

Zwłaszcza, gdy było trzeba coś na mieście załatwić na cito, wówczas niezastąpiona była linia pospieszna F.
Literki były zarezerwowane dla linii autobusowych pospiesznych. Było ich kilka, ja pamiętam i kojarzę dwie - "B" oraz " F".

Popularna "efka" łączyła Olechów z Retkinią, przejeżdżała przez całą wuzetke, dowożąc pasażerów w najistotniejsze punkty znajdujące się w centrum Łodzi, w tym na najbardziej chyba ruchliwy przystanek przy Centralu (tak, tak - neony!). Kierowcy tych kursów wykręcali odpowiednie osiągi na węgierskich Ikarusach i pomijali niektóre przystanki mknąć prędko przez miasto. Na samym początku, gdy ulica Zakładowa nie była jeszcze wykończona, autobusy dojeżdżały na osiedle lecąc przez tzw. płytówkę - drogę zbudowana z betonowych płyt. Mimo podskakiwania, dziur i przerw między łączeniami, pospieszne "efki" nie zwalniały tempa. Ani  trochę.

"Efką" jeździło się w ważniejszych sprawach, tak przynajmniej kojarzę. Z Mamą do urzędów, gdzieś, do centrum się jeździło, zawsze w pośpiechu. Od początku miałem więc to dziecinne wrażenie, że to autobus wyjątkowy, ważny. No i kojarzył się z pociągami pospiesznymi. Wydawało mi się to z jakiegoś powodu wówczas poważne, ze autobus przyrównuje się do kolei. PKP.

Z czasem wrażenie wyjątkowości "efki" jakby zmalało, choć miało się z tyłu głowy fakt, ze to światowy autobus. Że jeżdżąc nią wkracza się w poważniejszy świat i załatwia się poważniejsze sprawy.

Że to autobus dorosłych.

Pierwsze samodzielne podróże autobusem linii F, przemianowanym w połowie lat 90-tych na 98, zdarzały się w wczesnej szkole podstawowej. Jeździło się wówczas na basen, który zlokalizowany był przy XXXII LO w Łodzi.(mój późniejszy ogólniak). Z kolegami z klasy w ramach zajęć korekcyjnych pływaliśmy tam raz w tygodniu, bodajże w czwartki. Z osiedla jeździliśmy autobusem, czasem linii 98. Taka rywalizacja wówczas była między nami  - na nieskasowane bilety. Całkiem sporo takich uchowałem (bohater). Brawo, ja (jak mawia się teraz).

Z wiekiem i cele podroży stawały się odleglejsze.
Gdzieś tak od V-VI klasy pojawiły się wypady do widzewskiego McDonalda - tak, to były te czasy, gdzie człowiek umawiał się na poważnie w tej restauracji szybkiej obsługi w cieniu wielkiego sera (wiem, tkaniny), przy boku roześmianego clowna. Oczywiście 98 dowoziło najbliżej do miejsca miłych spotkań. Później, bliżej VII-VIII klasy, dojeżdżało się tą linią już centrum -  do silva rerum, do Empiku, na imprezy plenerowe, do bliskich sobie osób i zdarzeń.
Dojeżdżało się tak, jak ten wyobrażony dorosły widziany oczami dzieciaka. I tak już przez lata.

Lubiłem jeździć 98.

Mimo, że nie był to już od lat autobus pospieszny, to często bił na głowę snujące się równolegle tramwaje linii 8 i 10. I zazwyczaj znajdywało się w nim miejsce stojące/siedzące. A poza godzinami szczytu - przyjemnie było czuć prędkość rozpędzonego pojazdu. Bo miał gdzie sprawdzać swoje możliwości i nadrabiać opóźnienia. No i przez lata łączył sprawnie i zmyślnie  Olechów z wielkim światem, z samym centrum, aż po daleką Retkinię.

Przez te 25 lat świadomości linii F/98 zmieniło się wszystko.
My, pionierzy z tamtych czasów, nie doczekaliśmy się orderów. Ni splendoru prekursorów. Ani nawet dyplomów. Jedyne, co przypomina czas początków, to duży głaz z wmurowaną tablicą pamiątkową usytuowany na jednym ze skwerków na osiedlu.  Za to nasza ziemia niczyja zyskała blasku. Powstało jedno osiedle. Dobudowano drugie. I trzecie. Wreszcie - po remoncie wuzetki - powstało obiecane nam przed laty torowisko.
Torowisko, po którym póki co suną tramwaje starsze, niż to osiedle...
I tylko 98 jest (i będzie) żal.































Łukasz Orzechowski











wtorek, 6 października 2015

Inaczej odmierzać czas

Dawno już pisałem, że 2015 r. zapowiada się intensywnie.

Trzy czwarte tego roku już za mną i z zawstydzeniem przyznaję, że zapomniałem.
Zapomniałem w tej intensywności o wielu istotnych sprawach.
Sprawach, które układały mi myśli, czas i porządek.
Lub też o takich, które po prostu budowały mój  spokój.

Piszę po długiej przerwie. 
Pisanie zawsze ma w sobie coś irracjonalnego. 
Precyzyjne znaki, samo i spół - głoski, w istocie nie nie oddają pełni myśli. Bo przecież, te myśli, takie racjonalne, przepisane już, przestają być takie. Są emocje. Są miejsca. Są ludzie. Myśl staje się słowem. Ale po drodze, to słowo, gubi się trochę, zapomina, ale wreszcie i zyskuje.

Czasem -  i tak bywa - że staje się ciałem.
Ciałem, które podobnie, jak to słowo, umyka pierwowzorom.

I myśląc o tym łapię się na tym, że chciałbym tak wiele napisać. Powiedzieć. Tak dużo oddać.
Ale przychodzi brak słów. Najprostszych słów. 

Pisanie tego bloga rozpocząłem z myślą próżną. Z myślą o sobie - pokazaniu się, wykreowaniu.  Szczęśliwie, ani jedno, ani drugie - nie udało się.

Często powtarzam, że wiele spraw z perspektywy nie jest tak (po)ważnych, jak wówczas, gdy się je przeżywało. Że wyraźnie przeceniamy znaczenia bieżące. Lub bierzemy  je po prostu zbyt mocno do siebie. Nieroztropnie. Druga strona tego zjawiska jest jeszcze smętniejsza. Poza tym, że dużo zdarzeń z zaszłości nie jest tak ważnych, to ponadto - wiele w przeszłości jest naiwności. 
Na usprawiedliwienie dodać trzeba, że zawsze tu i teraz czyni się tak, jak najlepiej się wydaje w danym momencie. Po czasie zaś sami  dostrzegamy pewne niedoskonałości.
Ten proces to dowód albo na permanentną głupotę, albo na permanentny rozwój.

W każdym razie - mój blog nie okazał się być ani tak poważnym przedsięwzięciem, jak żem go widział, ani też nie uniknął pewnej naiwności w myśleniu o nim na początku, jakiej - w moim przeświadczeniu - skutecznie unikałem.

Z czasem - stał się on dla mnie za to czymś więcej, zaskakującym zjawiskiem - z osobistego punktu widzenia. Szkołą słowa. Studium rzeczywistości. Przestrzenią skupiania inspiracji. Tej inspiracji, której z czasem zabrakło. A myśli - jak i te podobne i niepodobne do nich słowa - potrzebują jej bardzo.

Jest mi wstyd przyznać się, tak wprost, że inspiracji nie było jako takiej. Że świat przestał istnieć. Że zamknąłem oczy. Ale tak jednak było. Dałem się zmęczyć. Wielu i przez wiele.
Inspiracja  nie lubi zmęczenia. A myśli tym bardziej.

Kiedyś pisząc o jednym ze spotkań autorskich zakończyłem mądrze wpis takim podsumowaniem:

I mimo że nie wiem, czy to mi się podoba, czy to moja poezja, to przypomniałem sobie, że można inaczej. 
Inaczej odmierzać czas. 

Niestety, w praktyce niewiele pozostało  z tej mądrości. Słowo nie stało się ciałem.

Dopiero dziś - brak inspiracji - brak wpisów - brak przeżywania tej wspomnianej irracjonalności pisania - stały się dla mnie lekcją szacunku - dla siebie. Stały się nią, ponieważ ich zabrakło. 

To inne odmierzanie czasu jest niczym innym, jak własnym życiem. Własnym, indywidualnym i intymnym rytmem. Można iść innymi wskazówkami, innym tempem, w pewnym sensie - oszukując siebie, przy tym i nie szanując - niemniej, nomen omen, można tak, ale do czasu. 

Piszę po długiej  przerwie. 
Wracam. Wreszcie, na spokojnie, w swoim czasie, z przyjemnością, no i z ulgą. 
Przede wszystkim z ulgą.







Łukasz Orzechowski












sobota, 31 stycznia 2015

ZUS JEGO MAĆ - EPILOG

Długo myślałem o tym, czy dzielić się tą refleksją. Poniekąd, po prostu osobistą i emocjonalną.
Z drugiej strony - symptomatyczną. Na pewno nie otwierającą oczu, ale...
Ale wiele dającą do myślenia, potwierdzającą, że... 


Jakiś czas temu pisałem o panu Waldku, w wpisie  ZUS jego mać!


Pan Waldek zmagał się z Zakładem Ubezpieczeń Społecznych.

Walczył o prawo do renty chorobowej. Raz ją miał. Raz jej nie miał. Uzależnione było to od decyzji rzeczonego Zakładu.

Pan Waldek doprowadził się, niestety, do fatalnego stanu zdrowia. Póki miał możliwości zdrowotne, to pracował. Gdy ich zabrakło, gdy pewne już było, że o pracę w normalnych warunkach, w dotychczasowych formach zatrudnienia będzie trudno, zaczął starać się o rentę.

Z częściową głuchotą, z problemami z utrzymaniem równowagi, z pękniętym kręgosłupem i zaburzeniami osobowości, małopłytkowością krwi rentę uzyskał. Trzyletnią.


Po pół roku od komisji lekarskiej ZUS w ramach weryfikacji ponownie zawezwał chorego na komisję. Tym razem lekarze orzecznicy stwierdzili, że jest zdrowy i nadaje się do pracy. Renta została wstrzymana.  Pan Waldek odwołał się do Sądu. Postępowanie sądowe po wielu miesiącach od złożenia odwołania oddaliło je. W podsumowaniu sentencji wyroku sędzina stwierdziła, że:

"wnioskodawca nie może jedynie wykonywać prac wysokości, przy maszynach w ruchu ciągłym, przy środkach żrących i parzących, w wykopach, nie może prowadzić pojazdów mechanicznych. 
Może natomiast wykonywać prace na innych stanowiskach zgodnych z posiadanym poziomem kwalifikacji zawodowych"

Tak się złożyło, że wymieniono niemalże wszystko to, co pan Waldek dotychczas robił. Mimo, że wolno myśli - nie wytrzymał. Wstał, stwierdził rozżalony, że pracował cale życie nie po to, by tak go teraz traktowano i zapytał, co w opinii sądu ma robić.
Sędzina ze spokojem odpowiedziała, że może przecież poszukać pracy biurowej.
Poprosił zatem, by przywrócono mu na papierze - formalnie wszelkie inne możliwości podjęcia pracy.

Oczywiście, Sąd uprawnień nie przywrócił. Zaś pan Waldek pracy w żadnym biurze nie znalazł. W zakładach pracy chronionej zahaczyć także mu się nie udało. Na czarno - też nikt go nie chciał. Zresztą - z czasem osłabł na tyle, że sił, by szukać roboty na lewo - zabrakło.

Przy wsparciu MOPS-u przetrwał jako tako rok, po czym ponownie wystąpił do ZUS-u. Lekarz orzecznik  rentę przyznał, na podstawie  tych samych schorzeń, które diagnozował już wcześniej oraz ich powikłań uznał, że pan Waldek jest niezdolny do pracy.

Pojawiła się nadzieja. Nadzieja na lepsze życie.

Niespełna po 14 dniach przyszło pismo anulujące pozytywną decyzję. ZUS uznał, że nie jest możliwe ustalenie daty powstania niezdolności do pracy pana Waldka, więc przyjął, że została zdiagnozowana ona w dniu ostatniej zusowskiej komisji lekarskiej. A data ta wykraczała poza 18-miesięczny czas od ostatniego czasu składkowego. Więc - formalnie - renta się nie należała. 

I tak pan Waldek pozostał w jednej ręce z dokumentem lekarskim poświadczającym jego niezdolność do pracy, w drugiej - z absurdalną decyzją administracyjną odmawiającą mu renty.
Biorąc pod uwagę wcześniejsze doświadczenia - pozostał również bez nadziei. 

Mimo to ponownie złożył odwołanie do Sądu od decyzji ZUS. 
Jego schorzenia, które stały się podstawą do orzeczenia o niezdolności do pracy diagnozowane były przecież już wcześniej. I to przez ZUS właśnie, więc argument o niemożności ustalenia daty powstania niezdolności  był problematyczny. 

Pan Waldek sprawy nie doczekał.
Pan Waldek zmarł.

***

Długo myślałem o tym, czy dzielić się tą refleksją. Poniekąd, po prostu osobistą i emocjonalną.
Z drugiej strony - symptomatyczną. Na pewno nie otwierającą oczu, ale...
Ale wiele dającą do myślenia, potwierdzającą, że... 
że człowiek w tym kraju stawiany jest nieraz pod ścianą.

Ścianą bezsilności. 

Bo jak tu stać dumnie na przykład przy oczekiwaniu na wizyty lekarskie, szemranych (o czym głośno ostatnio) egzekucjach komorniczych, podpatrywaniu afer taśmowych, czy podwyższaniu wieku emerytalnego. 

Kiedyś widziałem taki napis na murze - rozmazany - nieczytelny:

Polska upadla
albo
Polska upadła.

Rozczytać nie mogłem. W sumie, wychodzi na jedno.


***

W prawie miesiąc po śmierci pana Waldka wdowa po nim odebrała wezwanie sądowe. 
Dla niego.

W sprawie odwołania od decyzji ZUS.
Z wyraźną adnotacją -  obecność strony obowiązkowa. 





ZUS JEGO MAĆ - EPILOG









Łukasz Orzechowski















środa, 14 stycznia 2015

Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego – podsumowanie 2014 r.


Czas wrócić

Czas wrócić do pracy. Pisania. Działania.

Przełom 2014 i 2015 r. stał się nieprzyzwoicie długim weekendem. Świętowanie, pracowanie, świętowanie, kac. Przynajmniej, co dla poniektórych.

Mimo, że 2015 rozpoczął się leniwie, to już widzę, że wyjątkowo szybko nabierze tempa.

Nim jednak rozkręci się na dobre, to warto jeszcze rzucić okiem wstecz.
Zdanie to ma coś z herbacianej dalekowschodniej mądrości. To banał. Ale miły chociaż.


Styczeń 

Trudno nieraz uwierzyć, że od danego momentu mija np. 12 miesięcy, tym bardziej, gdy ma się nieodparte wrażenie, że dopiero co wykonywało się czynności związane z daną sprawą. 
Równo rok temu – 14 stycznia 2014 r. organizowałem spotkanie z Eveliną Kristanową, autorką publikacji

Książka na łamach katolickich czasopism społeczno-kulturalnych w Polsce 
w latach 1945-1953.

Spotkaliśmy się wówczas w Klubie Inteligencji Katolickiej w Łodzi.

Temat dyskusji był trudny. Czy może inaczej – problematyczny. Autorka w swojej pracy badawczej wybrała okres interesujący zarazem dramatyczny, w którym występowały zasadnicze antagonizmy ideowe, prowadzące niejednokrotnie do masowych prześladowań i rozlewu krwi. Zajęła się wydawnictwami, które władze komunistyczne traktowały jako przejściowe, tymczasowe, jako instytucje, które w przyszłości trzeba będzie zlikwidować lub należycie ubezwłasnowolnić.

To było jedno z tych niewielu spotkań, po których wyszedłem z smutną refleksją. Oczywiście, znałem realia epoki i konsekwencje z nich wynikające. Niemniej, każdorazowe pochylenie się nad tym tematem (w różnych aspektach i kontekstach) bardzo mocno uświadamia, że inteligencja (jako warstwa) ucierpiała bardzo. Że jako społeczeństwo, naród – w XX wieku okaleczono nas okrutnie. 

Straciliśmy wówczas coś z charakteru. Coś wartościowego.

O książce więcej tu:


***

Styczeń był intensywny.

Trzy dni po dyskusji w Klubie Inteligencji Katolickiej odbyło się kolejne spotkanie.

Tym razem w Bibliotece Publicznej w Aleksandrowie Łódzkim, która była głównym organizatorem promocji publikacji Krzysztofa Pawła Woźniaka

Niemieckie osadnictwo wiejskie między Prosną a Pilicą i Wisłą od lat 70. XVIII wieku do 1866 roku. Proces i jego interpretacje

Autor przybliżył historię osadnictwa niemieckiego na obszarach zlokalizowanych wokół Aleksandrowa Łódzkiego. 
Jako wybitny historyk łódzkich Niemców i znakomity erudyta – uczynił to w sposób niezwykle przystępny, przy tym i interesujący. Uzupełnieniem słowa był obraz – podczas prezentacji nie zabrakło zdjęć, map, ilustracji. No i oczywiście – licznych ciekawostek.

Więcej o książce tu:


Luty 

W lutym 2014 r. ponownie przyszedł czas na tematy trudne, niemniej, w zupełnie innym kontekście, niż miało to miejsce w KIK.
Spotkaliśmy się wówczas w Łódzkim Oddziale Polskiej Akademii Nauk w Łodzi, a rozmawialiśmy o książce

Tematy trudne. Sytuacje badawcze (Inga Kuźma - red.)

To publikacja o trudnościach, przed którymi stają badacze.
Mówi o przekraczaniu tabu w badaniu naukowym. Formułowaniu kłopotliwych pytań. Wkraczaniu w sferę napięć, konfliktów i zagrożeń. Zachowywaniu dystansu wobec przedmiotu badania. Składa się na nią dziewięć tekstów autorstwa przedstawicieli antropologii kulturowej, socjologii, pedagogiki, historii oraz psychologii klinicznej.

W spotkaniu udział wzięli przedstawiciele reprezentujący różne pod dziedziny nauk społecznych. Podzielili się swoimi doświadczeniami, refleksjami – metodologicznymi, praktycznymi.

To była jedna z tych niezwykle interesujących dyskusji, dyskusji, która pokazywała, czym jest, jaką ma wartość i jak wiele intelektualnie wnosi tzw. dyskurs akademicki. 

Sentyment do spotkań seminaryjnych we mnie pozostał.

Więcej o książce tu:


Marzec

W marcu tradycyjnie już wspólnie z Biblioteką Uniwersytetu Łódzkiego organizujemy konferencję Kierunek e-książka.

W 2014 r. w murach Biblioteki UŁ rozmawialiśmy o estetyce e-książki, wzornictwie czytników, czy e-książkach dla dzieci. Wątków spotkania było więcej – wszystkie skupione w jakże wdzięcznym podtytule konferencji: Nauka i relaks.

Więcej o samej konferencji pisałem tu (przed) i tu (post factum)

P.S. – w tym roku tez się spotkamy. Szczegóły już wkrótce : )


Kwiecień

To był ciężki czas. Czas wspinania się po regałach, uprawiania gimnastyki akrobatycznej na wysokości 1,5 metra; czas przeganiania roztoczy; czas liczenia książek, protokołowania – to był czas inwentaryzacji.
I pomniejszych zdarzeń.


Maj

Po raz drugi miałem okazję organizować spotkanie z gościem z zagranicy. 
15 maja 2014 r. swoją obecnością zaszczycił nas Jonathan Locke Hart, Kanadyjczyk, poeta, teoretyk i historyk literatury. Jego utwory przetłumaczone zostały między innymi na języki: francuski, rosyjski, słoweński, estoński i grecki.

Na początku 2014 r. światło dzienne ujrzał pierwszy polski wybór jego poezji – 
pt. Oddech i pył/Praca snu.
Ukazał się on w Wydawnictwie Uniwersytetu Łódzkiego.
I to on stał się przyczynkiem do spotkania z kanadyjskim poetą.

Hart zauroczył zgromadzonych gości. Pięknie (dosłownie) i interesująco opowiadał o poezji, swojej twórczości, co oczywiste – o utworach, które zostały przetłumaczone na język polski. 
Spotkanie miało swój klimat, swoją energię i czas. Pozwoliło na moment zwolnić. 

Bezpośrednio po tym wydarzeniu pisałem tak.

A tomik poezji dostępny jest tu.

***

W połowie maja miesiąca ponownie spotkaliśmy się z Krzysztofem Pawłem Woźniakiem. Tym razem o osadnictwie niemieckim rozmawialiśmy w Łodzi – w Muzeum Miasta, w pięknej Sali Lustrzanej.
Wydarzenie odbyło się w ramach muzealnego cyklu Wokół ciekawej książki.
Czerwiec

Sezon letni zamknęliśmy spotkaniem „powyborczym”. 
5 czerwca 2014 r. w Muzeum Tradycji Niepodległościowych rozmawialiśmy z profesorem Pawłem Samusiem o jego najnowszej książce

„Wasza kartka wyborcza jest silniejsza niż karabin, niż armata…"
Z dziejów kultury politycznej na ziemiach polskich pod zaborami

Książka przedstawia polską mozaikę polityczną sprzed przeszło stu lat ukazując jak tamte postaci, wydarzenia i konteksty do dziś wpływają na nasze postawy i postrzeganie świata. Analizuje różne aspekty walki o narodową niepodległość, przejawy aktywności politycznej i społecznej, rozwój świadomości politycznej społeczeństwa polskiego, symptomy procesu demokratyzacji jego kultury politycznej, początki budowy społeczeństwa obywatelskiego. 

W kontekście obecnej kultury politycznej – bardzo ważna książka. Aktualna.

Więcej o niej tu:


Do spotkań promocyjnych wróciliśmy dopiero w listopadzie. Wcześniej – odbyły się po raz pierwszy w nowej hali Targi Książki w Krakowie. Wielka wyprzedaż książek i związane z nią – kiermasze w wielu miejscach.


Listopad


W listopadzie ponownie gościliśmy w Polskiej Akademii Nauk. Tym razem rozmawialiśmy o filozofii umysłu, w ramach promocji książki
autorstwa Tadeusza Skalskiego

Trzy problemy współczesnej filozofii umysłu
To praca nietuzinkowa, wykraczająca poza sztywne standardy uniwersyteckie. I taka też była dyskusja. Zaskakująca. Zwroty myśli. Wielowątkowe rozważania.

Więcej o książce tu.



Koniec listopada to salon. 

IV Salon Ciekawej Książki, o którym już pisałem nieraz.
Od II edycji współtworzymy to łódzkie święto książki. Dlatego sukces tegorocznych targów cieszy mnie bardzo i sprawia mi niezwykłą satysfakcję. Jestem pełen uznania dla organizatorów imprezy.

My – tradycyjnie – dla gości Salonu zorganizowaliśmy spotkania autorskie.
Rozmawialiśmy o współczesnej Chorwacji (z ekspertami z Centrum Naukowo-Badawczego Bałkany XX/XXI), adaptacjach filmowych prozy Bohumila Hrabala (z Maciejem Robertem, autorem publikacji Adaptacje filmowe prozy Bohumila Hrabala, czy o teatrze ruchu i tańca w perspektywie… neurokognitywistycznej (z Tomaszem Ciesielskim, autorem książki Taneczny umysł. Teatr ruchu i tańca w perspektywie neurokognitywistycznej).

Pisałem o tych wydarzeniach niedawno i obszerniej tu (przed imprezą) oraz tu (takie rozważania już post factum).

Tradycyjnie w 2014 r. braliśmy także udział w innych targach książki. Odwiedziliśmy Wrocław (Wrocławskie Targi Książki Naukowej), Warszawę (VIII Targi Książki Akademickiej i Naukowej ACADEMIA, organizowane podczas Warszawskich Targów Książki), Kraków (Tragi Książki, w tym roku po raz pierwszy, międzynarodowe) i ponownie Warszawę (Targi Historyczne).


***

Statystyki dla czytelnictwa niezmiennie są niepomyślne. Niezmiennie też, odwiedzających i zainteresowanych książkami czytelników na targach nie brakuje. Może statystykom nie do końca należy ufać? Bo – jeśli dać im się zwariować - to po cóż byłaby ta robota?

No właśnie. A tej w bieżącym roku nie zabraknie.
Mamy ambitne plany, w zanadrzu ciekawe tytuły, wokół których będzie się działo.
A w maju obchodzić będziemy siedemdziesięciolecie Uniwersytetu Łódzkiego.

Będzie to więc ciekawy rok. Intensywny. 















Łukasz Orzechowski


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...