Putin zrobił swoje.
Odniósł zwycięstwo. Nie oparte jedynie na sile dyplomacji, co byłoby majstersztykiem, niemniej wcześniej długo jednak urabiane niemilitarnymi metodami.
Myślę, że ostatnie działania były dawno już planowane, a przez wydarzenia i rozwój wypadków na Majdanie – inspirowane. A kto wie, czy ten Majdan nie był swojego rodzaju prowokacją.
Pisałem o tym już wcześniej.
Krym w Rosji już pozostanie. A może i jeszcze Federacja coś zgarnie dla siebie. Imperialna choroba Putina trwa.
Kilka lat temu miałem okazję być na Krymie. Krymie, który zdecydowanie bardziej był rosyjską enklawą niż ukraińską prowincją, pograniczem. Język rosyjski był absolutnie dominujący, starsi ludzie na hrywny mówili ruble, uroda tubylcza – dalekowschodnia.
Przeczucie mi mówiło, że tak to nie może postać. Że kiedyś coś pęknie. Że tam będzie Rosja. Choć wierzyłem, że nowe granice przyjdą w innych okolicznościach.
Po kilkudniowym pobycie we Lwowie pojechaliśmy na południe. 25 godzin w pociągu relacji Lwów-Symferopol było wspaniałą okazją, by wejść w lud.
Podróżowaliśmy wówczas średnią klasą ukraińskich kolei, tzn. w czteroosobowych przedziałach sypialnych. W późniejszych latach zeszliśmy poziom niżej – przedziały wieloosobowe.
Pisałem o tym już wcześniej.
Krym w Rosji już pozostanie. A może i jeszcze Federacja coś zgarnie dla siebie. Imperialna choroba Putina trwa.
Kilka lat temu miałem okazję być na Krymie. Krymie, który zdecydowanie bardziej był rosyjską enklawą niż ukraińską prowincją, pograniczem. Język rosyjski był absolutnie dominujący, starsi ludzie na hrywny mówili ruble, uroda tubylcza – dalekowschodnia.
Przeczucie mi mówiło, że tak to nie może postać. Że kiedyś coś pęknie. Że tam będzie Rosja. Choć wierzyłem, że nowe granice przyjdą w innych okolicznościach.
Niżej garść wspomnień z czasów ukraińsko-krymskich
Z pierwszej i najprawdopodobniej – jedynej mojej podróży na Krym. W 2007 r., gdy po raz pierwszy w życiu wybrałem się z moim przyjacielem na Ukrainę, zajechaliśmy od ręki na Krym. Taka męska przygoda być miała. I była.
Po kilkudniowym pobycie we Lwowie pojechaliśmy na południe. 25 godzin w pociągu relacji Lwów-Symferopol było wspaniałą okazją, by wejść w lud.
Podróżowaliśmy wówczas średnią klasą ukraińskich kolei, tzn. w czteroosobowych przedziałach sypialnych. W późniejszych latach zeszliśmy poziom niżej – przedziały wieloosobowe.
Jechaliśmy z ukraińskim małżeństwem, Wiera i bodajże Sasza. Pracowali na kolei. Wiera była sprzątaczka. Jechali na upragniony i wyczekany odpoczynek. W ich życiu ostatni w tym standarcie, tej klasy. Krymskiej klasy.
Byli to bardzo ciepli i wylewni ludzie. Patrzyli z umiarkowanym optymizmem w przyszłość. Ukraina była tuż po pomarańczowej rewolucji, ludzie liczyli na zmiany. Na cud gospodarczy, polityczny, historyczny.
Na Ukrainie często spogląda się na Polskę jako na przykład i dowód. Na przykład do naśladowania i na dowód, że może się udać – wyjść ze wschodniej strefy wpływów, wzbogacić się, politycznie, coś znaczyć. Unia Europejska, NATO, przekonanie o naszej zamożności – to robi tam wrażenie.
I tak Wiera i Sasza słuchali, jak u nas się żyje, licząc, że i u nich będzie podobnie.
Byli to bardzo ciepli i wylewni ludzie. Patrzyli z umiarkowanym optymizmem w przyszłość. Ukraina była tuż po pomarańczowej rewolucji, ludzie liczyli na zmiany. Na cud gospodarczy, polityczny, historyczny.
Na Ukrainie często spogląda się na Polskę jako na przykład i dowód. Na przykład do naśladowania i na dowód, że może się udać – wyjść ze wschodniej strefy wpływów, wzbogacić się, politycznie, coś znaczyć. Unia Europejska, NATO, przekonanie o naszej zamożności – to robi tam wrażenie.
I tak Wiera i Sasza słuchali, jak u nas się żyje, licząc, że i u nich będzie podobnie.
Urzekli mnie ci ludzie. Pamiętam, ugościli nas kolacją.
Chleb. Ser żółty. Oliwki i wódka.
Niczego nie żałowali, wpychali hojnie. Później, jak skalkulowaliśmy, że ser jest droższy niż u nas, a pensje, znacznie niższe, było nam wstyd, tym bardziej, że nie ukrywali, że są raczej niezamożni.
W tzw. międzyczasie opowiadaliśmy im o Polsce, o UE. Z pewnością alkohol nasze opowieści wyolbrzymiał. A oni słuchali.
Pociąg jechał przez pustkowia. Mijaliśmy pomniki armii czerwonej i nieczynne kołchozy. Gdzieś przez okna widziałem dzieci maszerujące odświętnie ubrane na pierwszy dzień szkoły.
Przemykały niebieskie domki.
W nocy zaś, na stacjach, wyłaniali się ludzie, tubylcy z danych wsi, sprzedający podrożonym to, co mogli sprzedać – kotlety, jabłka, potrawy.
Gdy dojeżdżaliśmy na Krym, do przedziału wszedł ktoś ze słoikiem czegoś. Maciek uradowany myślał, że zakupi borówki... W słoiku była ikra. Szczęśliwie, obszedł się smakiem.
Z naszymi współpasażerami rozstaliśmy się w Symferopolu. Dobrze nam życzyli. Dobrzy ludzie.
Chleb. Ser żółty. Oliwki i wódka.
Niczego nie żałowali, wpychali hojnie. Później, jak skalkulowaliśmy, że ser jest droższy niż u nas, a pensje, znacznie niższe, było nam wstyd, tym bardziej, że nie ukrywali, że są raczej niezamożni.
W tzw. międzyczasie opowiadaliśmy im o Polsce, o UE. Z pewnością alkohol nasze opowieści wyolbrzymiał. A oni słuchali.
Pociąg jechał przez pustkowia. Mijaliśmy pomniki armii czerwonej i nieczynne kołchozy. Gdzieś przez okna widziałem dzieci maszerujące odświętnie ubrane na pierwszy dzień szkoły.
Przemykały niebieskie domki.
W nocy zaś, na stacjach, wyłaniali się ludzie, tubylcy z danych wsi, sprzedający podrożonym to, co mogli sprzedać – kotlety, jabłka, potrawy.
Gdy dojeżdżaliśmy na Krym, do przedziału wszedł ktoś ze słoikiem czegoś. Maciek uradowany myślał, że zakupi borówki... W słoiku była ikra. Szczęśliwie, obszedł się smakiem.
Z naszymi współpasażerami rozstaliśmy się w Symferopolu. Dobrze nam życzyli. Dobrzy ludzie.
Symferopol to typowe wschodnie miasto.
Zgiełk okrutny, na ulicy raczej walka i przepychanka, niż ruch. Masa starych trolejbusów, ład, zaporożców, innych cuda i wianków. Nad miastem czerwona gwiazda.
Mnie coś w tym pociągu złapało. W pierwszej napotkanej aptece u zakupiłem jakieś medykamenty. M.in. zachodni otrivin cyrylicą pisany i wschodni środek na zapalenia gardła. Tabletka wyglądała jak połączenie niegdysiejszego biseptolu i jakiejś tabletki dla konia. Taka duża i wcale niesmaczna.
Z Symferopola pojechaliśmy do Jałty. Dodam, że targaliśmy za sobą namiot, co by się rozłożyć na łonie dzikiej przyrody Krymu.
Tej przyrody za wiele nie było. Paliatka budziła raczej politowanie wśród tubylców, tak, jak pytanie, gdzie można ją postawić.
Jałta to miasto z betonu. Paliatki nie rozbiliśmy. Znaleźliśmy za to niedrogą kwatirę. Dziewczyna na dworcu zaoferowała nam pokój w mieszkaniu swojego brata. Pokazała co i jak, zostawiła klucze, wyjaśniła wszystko i cześć. Byliśmy zadowoleni, poszliśmy zwiedzać miasto. Wieczorem, kiedy wróciliśmy i majstrowaliśmy kluczami przy zamku, niespodziewanie w drzwiach stanął wielki facet w koszulce i bokserkach, zaskoczony, podobnie, jak my.
Okazało się, że siostra nie powiedziała mu, że wynajęła nam u niego pokój. Nasz gospodarz – Jura – przyjął nas średnio ochoczo. Zapytał, gdzie siostra jest i poszedł grać z kumplami w kości. W międzyczasie, słysząc język polski dopytał, z której części Ukrainy jesteśmy. Jako Rosjanin nie znał ukraińskiej mowy, nawet pewnie nie za wiele jej słyszał. To nie był odosobniony przypadek.
Ten wieczór spędziliśmy w pokoju. W nadziei, że panowie od kości nie zechcą zagrać o to, który pierwszy wybije Polakom zęby. Na kolację zjedliśmy chleb. Puszka mięsna zakupiona na Krymie bogata była w kopyta, tłuszcz i mrówki. Właściwego produktu – mięsa - próżno było szukać.
Jałta, choć wystawna, jakoś nie zrobiła na nas znaczenia. Chyba spodziewaliśmy się czegoś innego. Poza tym mentalność ludzka nas zaskoczyła. Ludzie byli mniej przyjaźni niż we Lwowie. Mniej zrozumiali dla nas. Niektórzy, wręcz oschli. Wizualnie - bardziej wydekerowani. Odrobinę kiczowaci. Dostrzegaliśmy ten wschodni przepych. Zdecydowana większość ludzi - rosyjskojęzyczna. I rosyjskomentalna.
Wrażenie w Jałcie robił wspaniały pomnik towarzysza Lenina. Wyprostowana postać w płaszczu, kroczyła ku morzu po podświetlonym placu. Na tym samym placu, wieczorami, starsi i młodsi ludzie tańczyli.
Z Jałty uciekliśmy do Sudaku. Turystyczna miejscowość. Morze. Góry. Plaża. Odetchnęliśmy od zgiełku miasta i cieszyliśmy się krymską przyrodą.
Maciek miał wówczas ze mnie trochę śmiechu. Gdzieś, jakoś coś zrobiłem sobie w stopę i kulałem, zwłaszcza gdy wychodziłem z morskiej wody na kamieniste plaże, jak jakiś nimf koślawy. Bolało strasznie, kuśtykałem bardzo. Musiało wyglądać to komicznie.
Poza tym nie lubię ryb. A na plażach krymskich nie brakuje przechadzających się panów sprzedających suszone rybki, takie przebite przez oczko, na kijku prezentowane.
I tak, gdy ktoś zawoływał riba, riba, Maciek się podnosił i wskazywał na mnie. A ja otwierałem przymrużone oczko, spoglądałem na wiszące i dyndające nade mną rybki w szeregu i musiałem się tłumaczyć, że jednak nie.
Pamiętam, że rozbawiła mnie skrupulatność pana kierowcy jednej z maszrutek którą podróżowaliśmy po Krymie. Za przejazd takim cudem trzeba było zapłacić parę hrywien. Ludzie się tłoczyli wszystkimi drzwiami i płacili. Jednak nie wszyscy, niektórzy próbowali przycwaniakować. Czujne jednak oko kierowcy liczyło wsiadających pasażerów. W razie nieprawidłowości pan zatrzymywał się pośrodku niczego i donośnym głosem oznajmiał, że ktoś mi nie zapłacił.
Po chwili skruszone łapki podawały hrywny do przodu pojazdu i ruszaliśmy dalej w drogę.
W Sudaku dominował język rosyjski. Jednak ludzie jakby bardziej otwarci byli. Może wakacyjnie wyluzowani? Nam ten luz się udzielił. I rzeczywiście odpoczęliśmy.
Wracaliśmy na Ukrainę tym samym dwudziestopięciogodzinnym pociągiem, którym wcześniej przybyliśmy. Podczas oczekiwania na dworcu na odjazd zaskoczył nas marsz. Marsz z głośników puszczany. Ktoś nam wyjaśnił, że tak wita się rosyjskie pociągi...
W drodze powrotnej nie spotkaliśmy ani Wiery, ani Saszy. Ani nikogo do nich podobnego. Podróżowali z nami za to wyjątkowo buńczuczni Polacy z Warszawy. Prowadnikom proponowali łapówki, panie z warsu obrażali, panoszyli się, jak po swoim i przekonywali, że za pieniądze załatwią tam wszystko. Nieco poczuliśmy już tę naszą polskość niefajną.
We Lwowie zabawiliśmy jeszcze moment. Do Polski wracaliśmy z dworca Styrskiego. Nasz autobus do Przemyśla nie przyjechał. Dopiero późnym wieczorem wyjechaliśmy kursem następnym. Autokar pełen był ukraińskich przemytników, którzy w drodze do granicy chowali, gdzie się dało typową dla obszaru kontrabandę. Ukraińscy celnicy niczego nie znaleźli i nic nie widzieli, a nasi, węsząc pismo nosem, zabierali się do długotrwałej i uciążliwej kontroli pojazdu.
Nieco dzięki przytomności umysłu dogadaliśmy się z nimi, że wyciągną nas pod pretekstem kontroli obywateli Unii Europejskiej. Tak tez zrobili. My i kilka osób zostaliśmy ekspresowo przeprawieni przez przejście graniczne i pozostawieni sami po polskiej stronie. O trzeciej nad ranem...
I tak zakończyła się pierwsza (i nie ostatnia - o nich później, kiedyś...) ukraińska przygoda. Czy są szanse na kolejne? Czy tam pojadę? Z pewnością już nie na Krym, jaki pamiętam.
Z Symferopola pojechaliśmy do Jałty. Dodam, że targaliśmy za sobą namiot, co by się rozłożyć na łonie dzikiej przyrody Krymu.
Tej przyrody za wiele nie było. Paliatka budziła raczej politowanie wśród tubylców, tak, jak pytanie, gdzie można ją postawić.
Jałta to miasto z betonu. Paliatki nie rozbiliśmy. Znaleźliśmy za to niedrogą kwatirę. Dziewczyna na dworcu zaoferowała nam pokój w mieszkaniu swojego brata. Pokazała co i jak, zostawiła klucze, wyjaśniła wszystko i cześć. Byliśmy zadowoleni, poszliśmy zwiedzać miasto. Wieczorem, kiedy wróciliśmy i majstrowaliśmy kluczami przy zamku, niespodziewanie w drzwiach stanął wielki facet w koszulce i bokserkach, zaskoczony, podobnie, jak my.
Okazało się, że siostra nie powiedziała mu, że wynajęła nam u niego pokój. Nasz gospodarz – Jura – przyjął nas średnio ochoczo. Zapytał, gdzie siostra jest i poszedł grać z kumplami w kości. W międzyczasie, słysząc język polski dopytał, z której części Ukrainy jesteśmy. Jako Rosjanin nie znał ukraińskiej mowy, nawet pewnie nie za wiele jej słyszał. To nie był odosobniony przypadek.
Ten wieczór spędziliśmy w pokoju. W nadziei, że panowie od kości nie zechcą zagrać o to, który pierwszy wybije Polakom zęby. Na kolację zjedliśmy chleb. Puszka mięsna zakupiona na Krymie bogata była w kopyta, tłuszcz i mrówki. Właściwego produktu – mięsa - próżno było szukać.
Jałta, choć wystawna, jakoś nie zrobiła na nas znaczenia. Chyba spodziewaliśmy się czegoś innego. Poza tym mentalność ludzka nas zaskoczyła. Ludzie byli mniej przyjaźni niż we Lwowie. Mniej zrozumiali dla nas. Niektórzy, wręcz oschli. Wizualnie - bardziej wydekerowani. Odrobinę kiczowaci. Dostrzegaliśmy ten wschodni przepych. Zdecydowana większość ludzi - rosyjskojęzyczna. I rosyjskomentalna.
Wrażenie w Jałcie robił wspaniały pomnik towarzysza Lenina. Wyprostowana postać w płaszczu, kroczyła ku morzu po podświetlonym placu. Na tym samym placu, wieczorami, starsi i młodsi ludzie tańczyli.
Z Jałty uciekliśmy do Sudaku. Turystyczna miejscowość. Morze. Góry. Plaża. Odetchnęliśmy od zgiełku miasta i cieszyliśmy się krymską przyrodą.
Maciek miał wówczas ze mnie trochę śmiechu. Gdzieś, jakoś coś zrobiłem sobie w stopę i kulałem, zwłaszcza gdy wychodziłem z morskiej wody na kamieniste plaże, jak jakiś nimf koślawy. Bolało strasznie, kuśtykałem bardzo. Musiało wyglądać to komicznie.
Poza tym nie lubię ryb. A na plażach krymskich nie brakuje przechadzających się panów sprzedających suszone rybki, takie przebite przez oczko, na kijku prezentowane.
I tak, gdy ktoś zawoływał riba, riba, Maciek się podnosił i wskazywał na mnie. A ja otwierałem przymrużone oczko, spoglądałem na wiszące i dyndające nade mną rybki w szeregu i musiałem się tłumaczyć, że jednak nie.
Pamiętam, że rozbawiła mnie skrupulatność pana kierowcy jednej z maszrutek którą podróżowaliśmy po Krymie. Za przejazd takim cudem trzeba było zapłacić parę hrywien. Ludzie się tłoczyli wszystkimi drzwiami i płacili. Jednak nie wszyscy, niektórzy próbowali przycwaniakować. Czujne jednak oko kierowcy liczyło wsiadających pasażerów. W razie nieprawidłowości pan zatrzymywał się pośrodku niczego i donośnym głosem oznajmiał, że ktoś mi nie zapłacił.
Po chwili skruszone łapki podawały hrywny do przodu pojazdu i ruszaliśmy dalej w drogę.
W Sudaku dominował język rosyjski. Jednak ludzie jakby bardziej otwarci byli. Może wakacyjnie wyluzowani? Nam ten luz się udzielił. I rzeczywiście odpoczęliśmy.
Wracaliśmy na Ukrainę tym samym dwudziestopięciogodzinnym pociągiem, którym wcześniej przybyliśmy. Podczas oczekiwania na dworcu na odjazd zaskoczył nas marsz. Marsz z głośników puszczany. Ktoś nam wyjaśnił, że tak wita się rosyjskie pociągi...
W drodze powrotnej nie spotkaliśmy ani Wiery, ani Saszy. Ani nikogo do nich podobnego. Podróżowali z nami za to wyjątkowo buńczuczni Polacy z Warszawy. Prowadnikom proponowali łapówki, panie z warsu obrażali, panoszyli się, jak po swoim i przekonywali, że za pieniądze załatwią tam wszystko. Nieco poczuliśmy już tę naszą polskość niefajną.
We Lwowie zabawiliśmy jeszcze moment. Do Polski wracaliśmy z dworca Styrskiego. Nasz autobus do Przemyśla nie przyjechał. Dopiero późnym wieczorem wyjechaliśmy kursem następnym. Autokar pełen był ukraińskich przemytników, którzy w drodze do granicy chowali, gdzie się dało typową dla obszaru kontrabandę. Ukraińscy celnicy niczego nie znaleźli i nic nie widzieli, a nasi, węsząc pismo nosem, zabierali się do długotrwałej i uciążliwej kontroli pojazdu.
Nieco dzięki przytomności umysłu dogadaliśmy się z nimi, że wyciągną nas pod pretekstem kontroli obywateli Unii Europejskiej. Tak tez zrobili. My i kilka osób zostaliśmy ekspresowo przeprawieni przez przejście graniczne i pozostawieni sami po polskiej stronie. O trzeciej nad ranem...
I tak zakończyła się pierwsza (i nie ostatnia - o nich później, kiedyś...) ukraińska przygoda. Czy są szanse na kolejne? Czy tam pojadę? Z pewnością już nie na Krym, jaki pamiętam.
Łukasz Orzechowski